To cytat z Twojej pierwszej książki, w której opisujesz wyprawę w 2016 roku na Chan Tengri i Pik Lenina. Czego dowiedziałeś się o sobie podczas tej wyprawy?
- Że nie warto za wszelką cenę. Chan Tengri to pierwsza i jedyna w moim życiu góra, której nie zdobyłem. Pogoda podczas wyprawy była fatalna, nie mieliśmy ze sobą wystarczającej ilości sprzętu, żeby bezpiecznie się poruszać i asekurować. W ogóle nie widzieliśmy przysypanych śniegiem szczelin. Nie było innej możliwości, jak tylko się wycofać. Gdybyśmy wtedy podjęli inną decyzję, wyprawa mogła skończyć się tragicznie.
Podjęliście jednak drugą próbę zdobycia szczytu.
- Tak. Jednej nocy o mało nie zamarzliśmy w namiocie. Kolejnej prawie się spaliliśmy... Pogoda cały czas się pogarszała, dodatkowo teren był lawinisty.
Mimo wszystko chciałeś iść dalej.
Tak, ale w pewnym momencie podszedł do mnie inny uczestnik wyprawy ze Szwajcarii, złapał za ramię i powiedział "Łukasz, nie warto. Ja już tylu przyjaciół straciłem w górach, że nie warto". Popatrzyłem jeszcze raz na szczyt góry, założyłem plecak i zeszliśmy na dół. Decyzja o zawróceniu była jedyną słuszną.
Czy dla człowieka tak ambitnego jak Ty to była przegrana?
- To była lekcja życia. Zawsze kiedy ktoś mnie pytał, czy będę w stanie zawrócić z ataku szczytowego odpowiadałem, że będę. Sam w to jednak nie do końca wierzyłem, ale wtedy poczułem, że sytuacja na prawdę zaczyna robić się niebezpieczna. Zdecydowałem, że zawracam. Po co kusić los, góra poczeka. Żeby była jasność - nie odpuściłem - na pewno tam wrócę i na pewno na nią kiedyś wyjdę.
Co czułeś kiedy schodziłeś z góry?
- Czułem się pokonany, że ta góra się ze mnie śmieje. Schodziliśmy z podkulonymi ogonami...
Całą rozmowę z Łukaszem Łagożnym o książce, wyprawach i życiu przeczytasz w jutrzejszym numerze Korso Gazety Sanockiej.