Wszystko przez wąską kładkę i dużą wodę (o problemie już wielokrotnie pisaliśmy), które utrudniają mieszkańcom Morochowa codzienne funkcjonowanie. Ciągłe prośby o most na niewiele się zdają.
- Jesteśmy odcięci od świata – mówi oburzona Halina Paszko, córka kobiety, która pilnie 2 lipca potrzebowała pomocy. - Na jednym ze spotkań z mieszkańcami dyrektor szpitala w Sanoku obiecał, że w razie niebezpieczeństwa nie będzie najmniejszego problemu z wysłaniem do chorych helikoptera, a jednak okazuje się, że problem jest. Zadzwoniliśmy na dyspozytornię, tłumacząc, że karetka pogotowia ze względu na wysoki stan wody nie dojedzie i dlatego prosimy o śmigłowiec. Dyspozytorka nam odmówiła i, mimo naszych uwag, wysłała samochód. Po przyjeździe na miejsce ratownicy medyczni udzieli mamie pomocy, jednak stwierdzili, że nie są w stanie jej przenieść do karetki. Kazali zorganizować taczki. Skąd ja miałam je wziąć? Poza tym nie wyobrażam sobie, żeby 86-letnią osobę transportować w taki sposób do samochodu – dodaje zbulwersowana.
Kobieta zaznacza, że nie ma żalu do ratowników, tylko do dyspozytorki, która wydawała polecenia. Pani Halina dodaje, że dopiero po wykonaniu drugiego telefonu i "ostrej" wymianie słów, udało się wyprosić śmigłowiec. Twierdzi, że stan zdrowia mamy był w tamtej chwili bardzo poważny i zagrażał jej życiu. Dodaje, że nie była to pierwsza sytuacja, kiedy matka potrzebowała pilnej pomocy.
- Co by było, gdyby coś złego jej się stało? - pyta – Zanim helikopter zabrał mamę do szpitala, minęło około 40 minut od pierwszego zgłoszenia.
Kobieta nie może pogodzić się z sytuacją, że w XXI wieku mieszkańcy zza kładki są narażeni na takie niedogodności i jest oburzona, że gmina Zagórz ciągle odkłada niezbędną inwestycję w czasie.
Więcej w 27 numerze Tygodnika Korso Gazeta Sanocka