Zadzwonił do mnie przyjaciel, z którym od dawna się nie widzieliśmy – mieszka za granicą. Chcieliśmy się spotkać po kilku latach w wyjątkowy sposób i tym sposobem było dla nas pobiegnięcie razem w Biegu Rzeźnika. Dla kogoś, kto kocha sport, lubi wyzwania, jest to łakomy kąsek. Fanie jest przebiec coś takiego. W ubiegłym roku takim wyzwaniem było dla mnie przepłynięcie 16 km Zalewem Solińskim, w ramach akcji charytatywnej Fundacji Czas Nadziei z Sanoka. Do tego jest to zgodne z moim podejściem do życia. Przyjechaliśmy z partnerką w zeszłym roku w Bieszczady z naszym pomysłem na życie tutaj i przekonywanie do Bieszczadów naszych bliskich i przyjaciół. Nie ukrywam, że nie wszystkie sposoby promowania naszego regionu się nam podobają i chcemy, by nie był on postrzegany głównie przez pryzmat zakapiorstwa i kowbojskich kapeluszy. To też rewelacyjne miejsce do uprawiania sportów i aktywnego spędzania czasu, a Bieg Rzeźnika i jemu towarzyszące imprezy są tego doskonałym przykładem. Naszym przyjaciołom i w przyszłości może gościom chcemy pokazywać Bieszczady właśnie od tej strony np. organizując obozy treningowe, turnusy fitness itp., więc żeby być bardziej wiarygodnym, chciałem wziąć też udział w biegu. Wiedziałem o tej imprezie, ale wiedziałem też że nie będzie łatwo.
Jak przygotowywaliście się do biegu?
Na początku nie dostaliśmy się na listę uczestników. Byliśmy na odległym miejscu listy rezerwowej, więc wszystko stało pod znakiem zapytania. Dopiero na 3 miesiące przed biegiem dowiedzieliśmy się, że będziemy mogli wystartować. Ze względu na odległość musieliśmy trenować osobno.
To, że mieszkam w Bieszczadach, było dla mnie ogromnym udogodnieniem. Zaplanowałem sobie harmonogram treningów, a jednym z ważniejszych jego elementów było bieganie dokładnie po trasie biegu. Biegałem 3 x w tygodniu, 10 km, 15 km i w niedzielę jeden z odcinków trasy Biegu Rzeźnika. Głównym założeniem było zrozumieć swój organizm. Trzeba było przygotować się do kryzysów. Poznać swój organizm pod dużym obciążeniem i nauczyć się wyczuwać pierwsze objawy kryzysu, żeby móc odpowiednio wcześnie reagować.
I jak? Był to dobry plan?
Przy podejściu na Okrąglik poczułem pierwsze oznaki osłabienia, ale wszystko poszło zgodnie z planem. Jak tylko wyczułem, że coś się dzieje, zatrzymałem się, żeby się zregenerować.
Dzięki temu, że nauczyłem się dostrzegać te słabsze momenty, byłem przygotowany również psychicznie i mogłem szybko reagować, zanim kryzys mnie pokona. To w znacznym stopniu pomogło mi dobiec do mety.
Tylko ten jeden moment słabości?
Po 50 km zacząłem odczuwać ból przy zbieganiu. Prawdopodobnie dlatego, że miałem już poranione palce u stóp. To był największy problem. Trzeba było się przyzwyczaić do niego i nie zwracać uwagi.
Kiedy usłyszałem, że zostało mi 14 km do mety, uświadomiłem sobie, że to już bardzo blisko. Na 2 kilometry przed metą dostałem takiego przypływu endorfin, jakieś siły we mnie wstąpiły, że to był nasz najszybszy odcinek. Warunki były bardzo ciężkie – deszcz, błoto, w nocy zimno, ale byliśmy bardzo zmotywowani. Od początku założyliśmy, że nie walczymy o czas, ale zmieszczenie się w 15 godzinach.
Więcej w 25 numerze Tygodnika Korso Gazeta Sanocka