Dom niemal na obrzeżach małej wsi leżącej pomiędzy Trepczą a Jurowcami. Na podwórku ład, poukładane sprzęty rolnicze, ciągniki czekają gotowe do wyjazdu w pole. W małej szklarni pani Stefania (imiona wszystkich bohaterów zostały zmienione ze względu na dobro prowadzonego śledztwa i na prośbę rodziny zamordowanego, jedynie imiona mieszkańców Srogowa Dolnego są autentyczne) właśnie pracuje przy grządkach. Z trudem wspomina tamten czerwcowy dzień, nie potrafi, nie chce pogodzić się ze śmiercią syna.
Adam, piekarz
Pan Adam od jakiegoś czasu znowu zaczął pracować w sanockiej piekarni, zajmował się wypiekiem chleba i bułek. I tak z przerwami dziesięć lat. Wcześniej półtora roku przebywał na bezrobociu, niedługi epizod miał też także w Pass Polska. W piekarni najczęściej pracował po nocach, bez umowy i za marny grosz.
- Każda matka o swoim dziecku mówi jak najlepiej, ale mój Adam naprawdę był dobrym człowiekiem. Wie pan, o co mnie pierwsze zapytała prokuratura? Ile piw przynosił do domu.
Pani Stefania z trudem powstrzymuje łzy, przed sobą ma zdjęcie syna w garniturze przed domem.
- To fotografia ze ślubu córki, bo ja w domu ich miałam czwórkę - dodaje roztrzęsiona.
Na zdjęciu młody, przystojny mężczyzny, uśmiecha się z lekka, twarz ma pogodną i zamyśloną.
- Harował w tej piekarni jak wół, często po 12 godzin. Dwa tygodnie przed...
Pani Stefania nie może dalej mówić.
- ...Mówił mi, że już nie może, nie ma sił, powiedział kierownikowi, że jest chory, a ten przyjechał tutaj do nas o dziesiątej wieczorem i Adam poszedł. Nie potrafił odmówić, wiedział że remontujemy dom, zawsze mi pomagał. Tak, lubił wypić, ale nikomu nie wadził, nie zaczepiał, człowiek o gołębim sercu, muchy by nie skrzywdził.
- Naprawdę spokojny człowiek, nieśmiały i skryty - mówi pani Ania, mieszkanka Srogowa Dolnego - czasem zdarzyło się, że jak wracaliśmy z mężem do Sanoka, to go zabieraliśmy autem.
- No i co z tego, że lubił czasem wypić - wtrąca się pani Grażyna - ale nigdy się nie zataczał, nie wszczynał bójek. Gdyby ktoś wtedy inny był tam nad Sanem, może nie dałby się tak pobić. Bo Adam to człowiek dusza, wierzył ludziom, agresja do niego nie pasowała.
- Do sklepu czasem chodził, zawsze grzecznie odpowiadał na "dzień dobry", bardzo nieśmiały. W domu to naprawdę wszyscy się kochali, taka normalna i uczciwa rodzina - dodaje pani Maria.
Pusty pokój
Pani Stefania wspomina piątek, 9 czerwca. Prosiła wtedy syna, żeby poszedł do fryzjera, bo na drugi dzień mieli wspólnie jechać do Beska na chrzciny.
- Nie chciał jechać, zmęczony był po pracy. W sobotę dzwoniłam do niego kilka razy, koło 11 rano mówiłam do niego: wróć do domu, ciepło jest, wypijesz ze dwa piwa i cię zmorzy. To mi odpowiedział, że obiad sobie zamówił, i uspokajał, nawet mi z przekąsem wygarnął: "Mamuś co ty, nie martw się, ja rozum mam i wiem, że mam do domu wrócić".
Pani Stefania nadal była niespokojna, ale ufając synowi, pojechała na chrzciny. Około w pół do dziesiątej wieczorem rodzina wróciła do domu.
- Patrzę do jego pokoju, z takim łopoczącym sercem, a jego tam nie było... To do niego nie podobne. Bardzo rzadko zdarzało się mu u kolegi nocować, pewnie ze cztery razy tylko. Ale przecież nie będę go kontrolować, dorosły jest, był...
Matka przez cały czas próbowała się z synem połączyć. Po drugiej stronie odpowiadała jej tylko cisza.
- Zaspałam z nerwów, około czwartej nad ranem zerwałam się na nogi, zajrzałam do pokoju, a tam wciąż pustka. Postanowiłam, że na niego poczekam.
Od okna do okna, z telefonem przy piersi. Pani Stefania nie mogła już zasnąć. Złe myśli wciąż nie dawały spokoju, nigdy przedtem tak się nie denerwowała o syna. Minęła godzina siódma rano, matka w rozpaczy pisze SMS-a: "Adam, gdzie jesteś, proszę cię, odezwij się". Pani Stefania wybrała się do kościoła, po drodze minęła ją córka Anna, która pędziła na załamanie karku do Sanoka, ponieważ sołtys dzwonił, że Adam leży na brzegu niedaleko hipermarketu.
- Znalazł go Zdzisek, mieszkaniec sąsiedniej wioski. Cały leżał we krwi, podobno Zdzisiek powiadomił pogotowie, potem pobiegł do mnie. Pracuje niedaleko w SPGK. Zdyszany przyleciał i w biegu rzucił: "Adam tam, nad Sanem z rozbitą głową leży" - opowiada Stanisław Piecuch, sołtys Srogowa Dolnego.
Do matki tragiczne wiadomości nie dotarły. Na moment wyparła je z głowy.
- Wróciłam z kościoła, znów z duszą na ramieniu zaglądnęłam do pokoju Adama... a jego wciąż tam nie było. Usiadłam na wpół przytomna, ugryzłam ciastko z chrzcin, wypiłam łyk kawy, patrzę, a przed dom policja zajechała.
Funkcjonariusze powiadomili panią Stefanię, że nad Sanem znaleźli młodego, około trzydziestoletniego mężczyznę, który został odwieziony do szpitala z poważnym urazem głowy. Sąsiedzi rozpoznali, że znalezionym mężczyzną był prawdopodobnie pan Adam. Zrozpaczona matka pojechała do szpitala.
- Znajoma, która pracowała jako salowa, po butach Adama rozpoznała, twarz miał zmiażdżoną i zalaną krwią... mój syn, mój Adam.
Pani Stefania na dłuższą chwilę przerywa rozmowę, do serca tuli zdjęcia syna, to w garniturze.
- Lekarz powiedział, że Adam nie przeżyje, nie przyjmowałam tego do wiadomości, nie mógł umrzeć, wiedziałam, że wróci do mnie i od progu powie: "Cześć, mamuśka..."
Odszedł za piętnaście trzecia nad ranem, 12 czerwca... 13 miał obchodzić urodziny, 31.... Całą noc leżał z soboty na niedzielę i konał... Lekarze mówili, że..., mógł przeżyć, gdyby tylko wcześniej go przywieźli.
Dalsza część artykuły w aktualnym numerze.