Zwycięska fotografia przedstawia samicę puszczyka uralskiego przynoszącą mysz potomstwu. Aby wykonać to zdjęcie, razem z trójką przyjaciół przez półtora miesiąca obserwował sowią rodzinę.
- To wyglądało tak: około godziny 15-16 pakowaliśmy się i ruszaliśmy do lasu - wspomina. - Tam spędzaliśmy całą noc. Do domu wracałem o 9 rano. Trochę odespałem noc i po południu ponownie to samo. I tak bez przerwy przez 5-6 dni. W domu pytali, co ja wyprawiam. A my znaleźliśmy na Leszczowatem puszczyka uralskiego. Trzeba go było "obfocić". Wiedziałem, że dla mnie to nie będzie zmarnowany czas. Nie pomyliłem się.
Słynna fotografia powstała na jednej z ostatnich sesji. Ewa, siostra Mariusza, namówiła go, aby wysłał kilka zdjęć sowy na konkurs National Geographic.
- Zadzwoniono do mnie i zaproszono na galę początkiem grudnia - mówi. - Nie wiedziałem, że wygrałem. Dopiero, gdy zobaczyłem swoje zdjęcie w grudniowym numerze National Geographic, wszystko stało się jasne. Otworzyło mi to kilka możliwości. Zostałem m.in. członkiem Polskiego Związku Fotografów Przyrody.
Miłość od pierwszego wejrzenia
Przygoda z fotografią rozpoczęła się trzydzieści lat temu w niewielkiej bieszczadzkiej miejscowości Leszczowate. To tam Mariusz spędził dzieciństwo w leśniczówce, wędrując od małego po bieszczadzkich kniejach. Miał kontynuować rodzinną tradycję, ale jak to zazwyczaj bywa, plany ojca, który jest leśniczym, spaliły na panewce. A wszystko przez radziecki aparat Agat.
- Po prostu pewnego dnia zapragnąłem kupić sobie aparat - wspomina Mariusz. - Plastikowy, czarno-żółty radziecki aparat liczący zaledwie 36 klatek nabyłem na rynku w Przemyślu, będąc w odwiedzinach u mojej babci. Razem z aparatem kupiłem powiększalnik oraz koreks do wywoływania zdjęć. I zacząłem pstrykać...
Pierwsze fotografie wywołał na strychu. Dla dziecka to było niesamowite przeżycie, które przypieczętowało los Mariusza. Z fotografią złączył się na całe życie. Będąc uczniem Technikum Leśnego w Lesku, został opiekunem ciemni fotograficznej. Spędzał w niej godziny wśród zapachu utrwalacza i wywoływacza. Podobnie było, gdy odbywał służbę w Straży Granicznej w Sanoku. Pojawiła się wtedy możliwość jeżdżenia po Bieszczadach. Mariuszowi bardzo się to spodobało. Po zakończeniu stażu bezskutecznie starał się o pracę w straży,
a potem w nadleśnictwie, chwytał się różnych prac, również zagranicą. Teraz prowadzi swoją działalność. Robi to, co lubi, a więc fotografuje, organizuje warsztaty fotograficzne, trudni się turystyką przyrodniczą.
- Jestem sobie szefem - mówi. - Czasami jest to trudne, trzeba być zdyscyplinowanym. Ale generalnie jestem zadowolony.
O tym, co najbardziej lubi fotografować Mariusz Strusiewicz i jakie plenery wspomina najmilej, przeczytacie w numerze 19 Korso Gazety Sanockiej.