Jest takie miejsce na Rynku Galicyjskim, dom pod szczęśliwym numerem siedem z przedwojennym szyldem Leona Hellera, dawnego zegarmistrza z Dębowca. To w jego odrestaurowanej pracowni można znaleźć w sezonie turystycznym zanurzonego wśród tykających cudów pana Józefa.
Tykająca miłość
Jako trzynastoletni chłopak w czasie okupacji całe dnie przesiadywał u miejscowego zegarmistrza z Jaćmierza. Za oknem szalała wojna, głód i nędza, a mały Józef z zaciekawieniem dziecka przyglądał się zegarmistrzowskiej precyzji.
- Z miejsca oczarowałem się. Ten dźwięk tykającego zegara wciąż wibruje mi w głowie. Na początku czyściłem budziki, zegarki kieszonkowe, bo wówczas innych nie było. Marzyłem żeby je ożywić, żeby one do mnie przemówiły...
Szybko stracił matkę, był rok 1940 roku. W domu czworo rodzeństwa, każdy z nich musiał szybko zapomnieć o dzieciństwie. Inny wówczas bił dla nich czas.
- Pamiętam dokładnie, rok 1945 i przesuwający się front. Ruskie wojsko wpadło do naszego zakładu. Jak huragan. Nie patrzyli na nic, pościągali wszystkie budziki ze ściany, te chodzące i te zepsute. Bez wyjątku. Gapiłem się na nich z bolącym sercem młodzieńca, ale co mogłem zrobić...
Fachu uczył się od innych. Po przygodzie z jaćmierskim zegarmistrzem przyszedł czas na długie rozmowy i naukę u szwagra z Paczkowa na Dolnym Śląsku, który prowadził duży zakład zegarmistrzowski.
Autosan i zegarki
- W `48 trafiłem do sanockiej fabryki autobusów Autosan. Przepracowałem tam 42 lata jako mistrz na wydziale produkcyjnym.
Od słowa do słowa wśród załogi rozeszła się wieść, że młody pracownik dłubie coś po nocach. I tak, najpierw nieśmiało, koledzy zaczęli przynosić mu popsute Pobiedy, zdobyczne budziki niemieckie i szwajcarskie. Dziennie Jankiewicz przyjmował nawet po15 zegarków. Naprawiał nocami i w wolne soboty.
Z czasem stał się niekwestionowanym autorytetem w swoim fachu.
- Głęboka komuna, raz przyszedł do mnie pewien dyrektor. Ważna persona. Skrywał coś za pazuchą. Pełna konspiracja. Nagle wyciąga złote cudo. Miał ich sporą ilość. Pożydowskie złote Schaffhauseny. Szwajcarskie arcydzieła! Zacząłem je naprawiać. Dyrektor z czasem nabrał do mnie zaufania, bał się oficjalnie pokazywać te zegarki na mieście. Potem w dowód wdzięczności podarował mi jednego Schaffhausena. Miał uszkodzoną oś balansową i chyba złamany włos. Do dzisiaj szwajcar cieszy moje oko...
A o czym marzy zegarmistrz, dowiecie się czytając aktualny numer Korso Gazeta Sanocka.