KĄCIK LITERACKI: Mężczyzna

Opublikowano: Aktualizacja: 
Autor:

KĄCIK LITERACKI: Mężczyzna - Zdjęcie główne

Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Warto przeczytać Zapraszamy do nowej kategorii na naszym portalu: Kącik Literacki. Zapraszamy naszych czytelników i czytelniczki do nadsyłania do nas swoich wierszy i opowiadań, z miłą chęcią je wszystkie opublikujemy!

   Józef K. – Panie świeć nad jego duszą! – był naszym guru. Mieszkał w dużym, drewnianym domu, tuż za linią kolejową numer 107, zbudowaną jeszcze za austriackich czasów. Willa z lat dwudziestych tamtego wieku, którą odziedziczył po teściu, miała kilka wejść i dwie oszklone werandy. Pokoi było 5 albo 6 w – amfiladzie. Jak szły po wynajem, drzwi zastawiano szafami, albo z dwu stron obijano dyktą, a w środek wióry. Tłumiły odgłosy – szczególnie nocne, miłosne, ale i dzienne – bitki, kłótnie, libacje... Dzieci nie było słychać, bo lato i zimę spędzały w szkole albo na polu. Do domu wpadały zjeść i do spania.

   Kiedy lokatorskie małżeństwa poszły na swoje, Józef wynajmował pokoje Ukraińcom, przyjeżdżającym tu na handel. Na początku nocowali mężczyźni, oferujący wódkę i papierosy, a kiedy nasze państwo założyło na to szlaban, pojawiły się kobiety. Nie przywoziły towaru, ale oferowały seks. Gospodarz dyskretnie podpowiadał, by się umówić z Ukrainką, która brała pół stówki. Dla nas – mówił – to nie pieniądze; dla niej spory grosz. Jak go pomnoży, może żyć u siebie przez miesiąc… Jednak nie bawił się w stręczyciela; rozumiał ludzką biedę i desperację. Przemieszkiwały u niego lekarki, nauczycielki, urzędniczki – które straciły pracę; matki dzieciom i żony bezrobotnych mężów, wreszcie singielki.

   Józef z zawodu sprzedawca sklepowy był od nas starszy o dziesięć, piętnaście lat, co znaczyło, że jest człowiekiem doświadczonym. Jakiś czas siedział nawet w więzieniu! Wpakowała go tam własna żona, rozpuszczona jak dziadowski bat, córka rzeźnika. Uciekła z wiejskim listonoszem, zostawiając męża i dwu synów w szkolnym wieku. Wychowywał ich przykładnie; obaj ukończyli znane w regionie liceum plastyczne, a potem akademię. To też budziło respekt.

   Jego gen towarzyski przyciągał jak magnes, a przypadkowe pogawędki zwykle przechodziły w poważne rozmowy. Pasjonat krzyżówek, rebusów i szarad często pytał o brakujące słowo, a kiedyśmy nie wiedzieli, wyjmował z półki swoją więzienną „encyklopedię” – gruby zeszyt z mądrościami tego świata, zapisany kształtnym pismem. Oglądało się go z namaszczeniem – jak białego kruka, choć wśród nas byli ludzie wykształceni, którzy mieli kontakt z książkami ...

   Polska lat 80-tych tamtego wieku była krajem uładzonym wedle swoistego porządku. Formalnie był to importowany ze wschodu ustrój „ludu pracującego miast i wsi”. Faktycznie – nasz rodzimy bałagan, zarządzany przez aparat partyjny niewysokich lotów. Mówiło się, że PRL to „najweselszy barak w obozie”, co miało dowodzić naszej suwerenności. Fakt, że w porównaniu z innymi demoludami mieliśmy lepiej… Partia, zmonopolizowała materialną stronę życia. Kościół zrobił to samo ze sferą duchową, usiłując stać na straży moralności – indywidualnej i zbiorowej.

   Któregoś razu Józef zaskoczył nas kategorycznym sądem, że „nie ma księdza, który by nie pierdolił”. Było to o tyle dziwne, że regularnie chodził do kościoła, spowiadał się, przestrzegał postu i sierpniowej abstynencji… Ktoś zapytał, skąd to wie? Na co on, że miejscowy proboszcz zaprosił go na obiad (Józef musiał mu coś załatwić spod lady!), a kiedy gospodyni podała żurek, ksiądz stwierdził, że w zupie za mało kiełbasy i mu „kuśka nie stanie!”

   Nie wiedzieliśmy wtedy, że pierdolić oznacza: „bredzić”, „pleść bzdury”; w najgorszym razie „pierdzieć”, czyli wypuszczać z siebie gazy trawienne… A przecież nie tak dawno mówiło się o cesarzu Austrii: „Franc Josef – stara pierdoła”. Pojawiły się też Pamiętniki starego pierdoły Rolanda Topora, wydane w roku 1975. Jednak większość Polaków już inaczej kojarzyła to stare słowo…

*

   Minęły lata, nasz guru przeniósł się na łono Abrahama, a mecenas Z. został emerytowanym adwokatem w jednym z podkarpackich miast, które kiedyś kwitło, a teraz więdnie. Kancelarię przejęła córka, ale ojciec z przyzwyczajenia przychodzi do „biura”. Czasem pojawi się ktoś z dawnych klientów, albo ich dzieci. Doradza „młodej”, choć i to powoli ogranicza, mając w pamięci, że do biegłości w zawodzie dochodził o własnych siłach. Prawnik starej daty to człowiek, który wiele widział i mało co jest w stanie go zaskoczyć.

   A jednak… Któregoś dnia kancelarię odwiedził mężczyzna po czterdziestce; zadbany, schludny, wypachniony – widać, żyje w cieplarnianych warunkach. Ostrożny w ruchu i słowie, opanowany… Zachęcony by usiadł, ze skrępowaniem przedstawia sprawę. Jest ojcem nieślubnego dziecka, które ma z samotną kobietą, a ta – im dziecko starsze – coraz częściej domaga się alimentów.

– Jest Pan żonaty – pyta mecenas. Nie. – To, co stoi na przeszkodzie, by się z nią ożenić? Stara, brzydka, ma jakiś defekt? Też nie. – Jeśli mam pomóc, muszę wiedzieć coś więcej… Jestem księdzem – oświadcza klient ze spuszczoną głową. – A, to komplikuje sytuację, chociaż możliwe są przynajmniej dwa wyjścia… Przystać na żądania i dobrowolnie płacić na dziecko, aż dorośnie. Można sporządzić umowę, bo kobieta lubi być zabezpieczona… Albo drugie… Dać jej większą sumę za pokwitowaniem. Może się zadowoli, choć nie wiadomo, na jak długo…

   Duchowny milczy, adwokat nie pogania. Wie, że klient musi się oswoić, zwłaszcza kiedy rozwiązanie jest kosztowne. Kątem oka zauważył, jak ten mimo woli kręci głową – przejaw chwilowej bezradności. Żadne mnie nie urządza – oświadcza. – A to dlaczegóż? (mecenas czasem wyraża się po staroświecku). Bo mam dziecko z drugą kobietą, w sąsiedniej miejscowości. Jak się tamta dowie, że tej zapłaciłem, obie puszczą mnie z torbami… – To zmienia postać rzeczy i adwokat nie wiele tu poradzi…

   Ksiądz zmartwiony wstaje z krzesła, podnosi stojącą obok dużą skórzaną teczkę i bez słowa, zmierza ku wyjściu… – Jegomościu, a moja zapłata? Przecież siedzieliśmy tu dłuższą chwilę; może podzielimy się czynszem? Klient przystaje i – z niesmakiem – reguluje niewysoką należność za poradę.

*

   Znowu minęło kilka lat. Zmarł syn Józefa K., zdolny rzeźbiarz i pedagog; nie miał nawet czterdziestki. Czas szybko płynie i zabiera ze sobą wszystko, czemu pozwolił zaistnieć… Bez czasu niemożliwe jest podróżowanie – na przykład z wielkiego miasta A – do małego B, skąd rozpierzchliśmy się po świecie. Przerobiony z furgonu pojazd firmy Aerobus, pokonuje trasę w cztery godziny. Busik jest prawie pusty; pojedynczy fotel z prawej strony kierowcy zajął starszy pan, w ostatnim rzędzie tuli się do siebie dwoje młodych. Po drodze dosiadł mężczyzna w nieokreślonym wieku, który ulokował się na dwu środkowych fotelach. Podróż jest długa, męcząca, auto niesprawne; kierowca klnie pod nosem, bo mu nie wchodzi trzeci bieg. Monotonne patrzenie na jezdnię co rusz przyprawia go o ziewanie. Aby nie zasnąć, wymienia urywane zdania z pasażerem. Przed końcem trasy zajeżdża na rynek w C, a nuż jeszcze ktoś wsiądzie…

   Drzwi otwiera niestara kobieta ze sporymi zakupami: Ile kosztuje bilet do D.? Pięć złotych – odpowiada kierowca. – A Bolek (nazwa innej linii na tej trasie) bierze cztery… – Ale tu za piątkę ma pani dwa miejsca – wtrąca się pan, przy drzwiach. Niech stracę – mówi nowa pasażerka i wspina się po wysokich stopniach. Wnosi ze sobą intensywny zapach świeżych pączków. Przecież dziś Tłusty Czwartek, koniec karnawału…

Pięknie pachną – zagaduje facet z prawej… Proszę się poczęstować – zachęca kobieta. – Mnie nie wolno, ale kierowca nie odmówi…Ten, lewą ręką trzymając kierownicę, prawą sięga po pączek i zjada w okamgnieniu. Może drugiego? – Jak pani pozwoli… Nie było czasu na śniadanie, tak nas w firmie gonią…

   Nawiązuje się rozmowa… Starszy pan zauważył, że tam, dokąd jedzie kobieta, ksiądz bardzo dba o kościół; osusza stare mury, robi odwodnienie, izolację pionową, poziomą, nowe ogrodzenie … Skąd pan wie? – pyta zaciekawiona. – Jeżdżę tędy co jakiś czas i widzę… To wszystko unijna kasa; kościół zimny, a proboszcz każe nam płacić za gaz na ogrzanie plebani – wyjaśnia. – Dobry gospodarz, lubi wygodę… Pewnie, że lubi. W sąsiedniej parafii ma babę i dwoje dzieci. Naprawił jej dach i ocieplił chałupę. Jeździ do niej co drugi dzień, a nam każe żyć po bożemu… – Jak prawdziwy mężczyzna – kwituje starszy pan.

   Kierowca zaczyna hamować, bo pasażerka powoli zbiera się do wyjścia. Zatrzymał busa, a kiedy widzi, że już zeszła ze schodów, dorzuca od siebie (choć dotąd milczał): A podobno wasz wikary lubi chłopców?… – Panowie, co wy mówicie, przecież to Sodoma i Gomora!

   Kobieta odwróciła się; stoi jak oszołomiona. Obie ręce ma zajęte, ale ruchem ramienia próbuje zatrzasnąć drzwi pojazdu. Pomaga jej gwałtowny podmuch wiatru z południa. Jedziemy dalej; przed nami jeszcze godzina drogi…


  Henryk Brzozowski

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE