Można powiedzieć, że boksować zaczął przez przypadek, chociaż był zmuszony walczyć od wczesnych lat szkolnych. Z powodu swojej drobnej postury był obiektem do wyżywania się przez większych i starszych uczniów. Jednak nie dawał napluć sobie w kaszę. W III klasie podstawówki, kiedy ważył 18 kg, zaczepiał go starszy o 4 lata osiłek.
– Skoczyłem na niego i zacząłem machać rękami jak kogut skrzydłami – wspomina rozbawiony Sybilla. – Krzywdy mu nie zrobiłem, ale wystraszył się i uciekł. Koledzy śmiali się z niego, a ja potem miałem w szkole mir u innych. Bali się ze mną zaczynać, bo dałem radę największemu zawadiace z siódmej klasy, który rządził w szkole. Od wczesnego dzieciństwa miałem w podświadomości, że muszę umieć się bronić.
Pięściarz na murawie
Zanim zajął się pięściarstwem, jak wielu rówieśników próbował sił w piłce nożnej. Występował w jednej z grup młodzieżowych Skry Bełchatów. (Pochodzi właśnie z tego miasta, a późniejsze koleje losu sprawiły, że znalazł się w Sanoku). Grał w ataku. Podczas sparingu jeden z większych chłopaków bezceremonialnie go „skosił”. Młody Janek spadł na piłkę, której rzemień wyrwał mu kawałek podbródka.
– Krew mnie zalała, dosłownie i w przenośni – mówi. – Jak się wkurzyłem, wstałem i klepnąłem tego chłopa o dwie głowy większego, to spadł. A trener do mnie: „ty chuliganie, ty bandyto, ty do boksu, nie do piłki, wypad z boiska, nie chcę cię tu więcej widzieć!”. I wyrzucił mnie.
Sybilla z jego rady skorzystał. Był jednak kłopot, bo najbliższa sekcja pięściarska działała w Łodzi oddalonej o 50 km od Bełchatowa. Matka bała się go puszczać. Treningi miałby trzy razy w tygodniu od 17 do 19. Do domu wracałby po 23.
Więcej w 42 numerze Tygodnika Korso Gazeta Sanocka