reklama

Malarstwo mam we krwi. O twórczości Krzysztofa Niedźwieckiego

Opublikowano:
Autor:

Malarstwo mam we krwi. O twórczości Krzysztofa Niedźwieckiego - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Wiadomości- Z malarstwem rozstanę się u kresu moich dni - powiedział Krzysztof Niedźwiecki, siedząc w swojej pracowni i patrząc na swój nowy niedokończony jeszcze obraz. W tym jednym zdaniu zawarł całą miłość do swojej pasji.

Każdy kolejny dzień rozpoczyna od porannej kawy między 8 a 9. Następnie siada do sztalug i maluje do godziny 17, z przerwą na obiad.

- Zaczęło się od podglądania taty przy pracy - wspomina.

Stanisław Niedźwiecki, ojciec pana Krzysztofa, był znanym sanockim malarzem.

- W pewnym momencie stwierdziłem, że zaczyna mi się to podobać. Mój pierwszy obraz był zbity z patyków, na które naciągnąłem kawałek prześcieradła. Pod nieobecności taty próbowałem namalować drzewo. Zniszczyłem mu żółtą farbę. Pamiętam, że był na mnie bardzo zły. Miałem wtedy około 22 lat.

Wcześniej pan Krzysztof próbował malować w szkole na zajęciach plastyki. Przygotowywał również szkolne gazetki. Litery wycinał z papieru.

- Później ożeniłem się, urodziły się dzieci, pracowałem, a od malarstwa miałem przerwę - mówi. - W międzyczasie zająłem się modelarstwem. Wciągnąłem w to moją sześcioletnią córkę. Składaliśmy samoloty, jeździliśmy na zawody.

Czasy Puchatka

W  Osiedlowym Domu Kultury "Puchatek" funkcjonowała sekcja malarska. Pan Krzysztof wiele razy przechodził obok pracowni i obserwował, jak malują inni. W końcu zaczepił go Wojciech Jahn, kierownik zajęć.

- Zapytał, czy kiedyś malowałem, odpowiedziałem, że podoba mi się to i chciałbym się zapisać - wspomina pan Krzysztof. - W ten sposób zaczęła się moja przygoda z "Puchatkiem", która trwała do mojego wyjazdu do Stanów Zjednoczonych.

Na warsztaty do "Puchatka" uczęszczał przez 20 lat. Nie opuścił żadnych zajęć ani plenerów.

- Po moim powrocie do Polski zaprosiłem starych znajomych na przyjęcie - mówi. - Był wśród nich Wojtek. W pewnym momencie wyszliśmy razem na korytarz. Ze łzami w oczach wyjawił mi o ciężkiej chorobie, z którą walczył i powiedział wprost, abym zajął się wspólnie z kierowniczką "Puchatka" klubem malarskim, bo szkoda ludzi. Grupa liczyła wtedy dziesięć osób, które malowały od dawna. Były to starsze panie oraz kilku młodych, m.in. ja, Zdzisek Twardowski, Asia Prajzner, Ela Wesołkin i Zosia Kaliniecka. Zrobiłem, jak prosił. Klub utrzymaliśmy aż do mojego rozstania z "Puchatkiem" siedem lat temu.

Pan Krzysztof po zakończeniu współpracy z osiedlowym domem kultury malował u siebie. Jednak wraz z Olą Tabisz doszli do przekonania, że trzeba coś zrobić, bo szkoda malarzy. W ten sposób powstała Galeria Rynek. Amatorzy i profesjonaliści spotykali się ze sobą, malowali, wymieniali doświadczeniami. Aż do zamknięcia galerii w ubiegłym roku. Od tego momentu dzięki staraniom Oli Tabisz pan Krzysztof wraz ze Zdzisławem Twardowskim prowadzi zajęcia artystyczne w budynku Spółdzielni Autosan w dzielnicy Posada.  

Poza tym przez jedenaście lat pan Krzysztof współorganizował plenery "Pod wspólnym niebem" na Białej Górze w Sanoku.

- Zrezygnowałem z organizacji tych spotkań ze względów zdrowotnych - mówi. - W ostatnim plenerze uczestniczyło z 50 malarzy, nie tylko z Polski, ale również zagranicy. 

Talent skryty w genach

Krzysztof Niedźwiecki maluje od ponad 40 lat. Talent niewątpliwie odziedziczył po swoim ojcu, Stanisławie Niedźwieckim.

- Tato miesiąc przed śmiercią kończył jeszcze ten pejzaż - mówi, wskazując na obraz wiszący na ścianie w jego pracowni. - Z trudnością się już na nim podpisał. Był bardzo dokładny. Można powiedzieć, że był superrealistą. Mnie strasznie ciągnęło do malowania. Można powiedzieć, że to moja choroba zawodowa. Nie potrafię się bez niego obejść.

W mieszkaniu pana Krzysztofa nadal wisi jego pierwszy obraz namalowany kredkami z 1975 roku.

- Wszystko namalowałem od linijki - wspomina. - Chciałem wszystko robić precyzyjnie jak tato. Nie potrafiłem namalować drzew, wody, tło zrobiłem jednakowe.

Swoją przygodę z pędzlem i farbami rozpoczął od pejzaży. Malował przyrodę, głównie lasy. Wzorem dla niego był Iwan Szyszkin, rosyjski malarza pejzażysta.

- Podobała mi się jego precyzja, ale szybko okazało, że to było dobre w XIX wieku, kiedy nie było jeszcze aparatów - mówi pan Krzysztof. - Tak malował mój tato, ale ja po latach stwierdziłem, że tak malować nie można.

Doszedł do wniosku, że powinien zmienić swoje malarstwo. Porzucił precyzję i zaczął stosować plamki. Nie malował już dokładnie gałęzi, listek po listku, ale plamy. Takim malarstwem się zafascynował. Ciągnęło go również do architektury.

- Spróbowałem i wyszło - mówi. - Pierwszy obraz przedstawiał miejsce mojego dzieciństwa po przeprowadzce do Sanoka. To było w kamienicy nad skarpą. To był mój pierwszy obraz z pamięci. Powstało około sześciu jego kopii, bo moi przyjaciele, którzy się tam wychowali, również chcieli go mieć. Ostatni ma pani doktor Czarnecka. Obrazy różnią się między sobą tylko porą roku.

Po architekturze przyszedł czas na portrety. I to głównie je maluje do tego czasu.

- Ktoś z rodziny zaproponował, żebym namalował portret - mówi. - Bałem się, że nie dam rady. Nie wiedziałem wtedy, jak malować ludzkie ciało. Nie znałem technik malowania anatomii. Pomogły mi książki. W końcu spróbowałem namalować autoportret i, o dziwo, wyszło mi. Zatrzymałem się na portretach, bo na obrazie można dostrzec wnętrze człowieka.

Pan Krzysztof po tylu latach wie, jakie powinny być proporcje farb, wie, gdzie pada światło, a gdzie cień i doskonale zna anatomię człowieka. Maluje tylko farbami olejnymi. Wzorem dla niego jest Wojciech Kossak, wybitny malarz historyczny i batalistyczny. Namalowaną przez siebie w 1980 roku kopię obrazu "Ranny kirasjer i dziewczyna" trzyma u siebie w pokoju. Dla niego ten obraz przedstawia bezcenną wartość. To na podstawie książek o Kossaku uczył się malarstwa. Docenia również Ilję Riepina, świetnego malarza portrecistę. Ceni sobie twórczość Zdzisława Beksińskiego.

- Jego malarstwo jest ciężkie, ale miał przecudowny, świetny warsztat - mówi. - Był w tym mistrzem. Przez pewien czas byliśmy sąsiadami, bo tato otrzymał mieszkanie kolejowe obok Beksińskich. Mama Zdzisława przyjaźniła się z moją. W tej samej okolicy mieszkał jeszcze trzeci malarz, Bronisław Naczas.

Pan Krzysztof jest nie tylko autorem pejzaży czy portretów, ale również obrazów sakralnych. Kilka jego dzieł znajduje się w polskich i amerykańskich kościołach. Na przykład taki obraz spotkamy w Czerteżu. Jest to "Jezu ufam Tobie". Na plebanii w Jaćmierzu możemy zobaczyć św. Józefa, a w kościele w Bażanówce odnowioną przez niego Matkę Boską. Tylko do abstrakcji nie potrafi się przekonać, a próbował jej dwa razy.

Pan Krzysztof w swoim życiu namalował ponad tysiąc obrazów.  Do części sporządził dokumentację. Co dziwniejsze, pomimo takiego dorobku twórczego, nigdy nie miał indywidualnej wystawy. Mimo próśb różnych osób. Twierdzi, że to nie dla niego. W swoim artystycznym życiu uczestniczył tylko w kilku zbiorowych wystawach.

Przekazać wiedzę

Pan Krzysztof swoją wiedzę o malarstwie czerpał głównie z książek. Teraz chciałby ją przekazać nowemu pokoleniu. Dlatego uczy nowicjuszy malarstwa na cotygodniowych zajęciach w Spółdzielni Autosan.

- Żal mi osób, które wchodzą w malarstwo i nie znają podstaw - mówi. - Bo to od nich powinni zacząć naukę, a oni często chcieliby od razu perfekcyjnie malować. Na samym początku najważniejsze jest nauczyć się mieszania podstawowych kolorów: niebieskiego, czerwonego, żółtego i białego. Jak to się opanuje, malowanie idzie łatwo. Jeśli tego nie potrafi, to często męczy się nad obrazem.

Pan Krzysztof ma jedną zasadę w nauczaniu. Nigdy nie krytykuje. Nawet jeśli obraz jest fatalny.

- Nie wolno - twierdzi. - Trzeba podbudowywać tę osobę.

Uważa, że wiedzę można z powodzeniem czerpać z albumów słynnych malarzy. Najważniejsze to uczyć się od podstaw, próbować prostych rzeczy, jak rysunek ołówkiem własnej dłoni czy kubka.

Powszedniość dnia codziennego

Zanim pan Krzysztof całkowicie poświęcił się malarstwu, w wojsku zrobił prawo jazdy na pojazdy ciężkie. Po odbytej służbie pracował w PKS-ie jako kierowca autobusu. Później założył radiowęzeł w pracy i został plastykiem. Przez wiele lat prowadził pracownię plastyczną w podziemiu biurowca PKS-u. Malował tabliczki z rozkładami jazdy, znaki PKS-u, duże tablice rozkładowe. W latach 80. działał dla "Solidarności", pomimo strachu o siebie, żonę i dzieci, bo za taką działalność można było trafić za kratki. Po kryjomu w nocy drukował ulotki z nazwą "Solidarność", które później wieszano na tylnych szybach autobusów. Do dziś trzyma płyty i druki, które robił na ksero i czeskiej kręciołce. 

W 1986 roku wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Miał pojechać na rok, został na ponad siedem lat.

- Moja rodzina została w Polsce - mówi. - Wiele razy próbowałem ją ściągnąć, ale nie dostali wiz. W końcu umarła moja mama i ojciec powiedział mi, że jeśli chcę zobaczyć rodzinę i jego, to muszę wrócić. Zostawiłem wszystko i wróciłem do Polski.

Po powrocie pan Krzysztof chciał wrócić do dawnej pracy, ale firma była już prywatna. Usłyszał, że w wieku 48 lat jest za stary na kierowcę. W końcu otworzył własny zakład naprawy "mechanika precyzyjna", w którym naprawiał aparaty i inne maszyny. Zakład mieścił się w Zaułku Dobrego Wojaka Szwejka.

- Z początku zakład dobrze funkcjonował - mówi. - Mogłem zatrudnić w nim żonę i syna. Jednak gdy pojawiła się elektronika cyfrowa, interes się rozpadł. Gdy go zamknąłem, pytałem w różnych zakładach o pracę. Wszędzie mówili, że jestem za stary. W końcu zatrudniłem się przy produkcji ramek. Tak dotrwałem do emerytury. Niektórzy mówią, że na emeryturze się nudzą, mi brakuje czasu.

 

 

 

 

 

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ

Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM

e-mail
hasło

Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE

logo