KĄCIK LITERACKI: Martwe dziecko [OPOWIADANIE]

Opublikowano: Aktualizacja: 
Autor: | Zdjęcie: pixabay

KĄCIK LITERACKI: Martwe dziecko [OPOWIADANIE] - Zdjęcie główne

foto pixabay

Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Warto przeczytać Zapraszamy do Kącika Literackiego. Publikujemy tutaj opowiadania i wiersze. Zachęcamy naszych czytelników i czytelniczki do nadsyłania do nas swoich wierszy i opowiadań, z miłą chęcią je wszystkie opublikujemy!


Henryk Brzozowski

Martwe dziecko

 

 

Ludzie nigdy nie czynią zła w tak szerokim zakresie

i z takim zapałem jak wtedy,

gdy robią to z przekonań religijnych.

Umberto Eco


     Ciotka Emilia była najmłodszym z dziewięciorga dzieci mojej Babki Katarzyny, z których czworo zmarło w niemowlęctwie, albo kiedy zaczęły chodzić do szkoły. Po pierwszej wojnie nie było opieki medycznej nad dzieckiem ani szczepionek na choroby tego wieku, a lekarz kosztował. Największe żniwo zbierał kur, czyli dyfteryt, zwany też błonicą. Zdradliwa choroba objawiała się niewielką gorączką i suchym kaszlem; dziecko zaczynało się dusić i umierało. Nie pamiętam, jak ją wtedy leczono, bo przecież nie było penicyliny.

Dzieci rodziły się i umierały, taka była kolej rzeczy. Przetrwały tylko najsilniejsze – mój ojciec i jego siostry, a wśród nich Emilia, czyli ciocia Lusia; drobna, ciemnowłosa, zawsze wesoła… Zapamiętałem ją jako pięciolatek, kiedy mogła mieć osiemnaście lat. Mówiło się, że ma kawalera, który nazywa się Szmyt, ale jest stolarzem… Za niecały rok przyszła wiadomość o ślubie, a potem jej narzeczony przyjechał do nas przedstawić się bratu, czyli memu ojcu. Miał pociągłą, końską twarz i niewiele mówił. Ojciec chciał go sprawdzić przy robocie, więc od razu wzięli się za remont komórki pod wielkim balkonem, na którym Żyd, poprzedni właściciel naszej kamienicy, odprawiał kuczki.


     Po Wielkanocy pojechaliśmy autobusem na wesele do wiejskiego miasteczka B. W ogrodzie rodzinnego domu panny młodej stały chłopskie wozy; zamiast bocznych desek miały niewysokie drabinki, a między nimi wiklinowe półkoszki. W stodole na klepisku przyrzuconym słomą odpoczywało pięć albo sześć niewielkich, myszatych koni, które z nudów pogryzały suche źdźbła koniczyny. Zabroniono nam do nich wchodzić, by ktoś nie dostał kopytem, ale można było podglądać przez szpary w ogromnych drzwiach i ścianach przewiewnej stodoły.


       Dla dzieciarni liczyła głównie jazda paradnymi wozami do pobliskiego kościoła. Wprawdzie można było iść piechotą, ale Babka zrobiła wszystko, by jej najmłodsza córka nie musiała się wstydzić, że wychodzi biedy; pomogło jej w tym starsze rodzeństwo. Po powrocie z kościoła w kilku niewielkich pokojach, stojącego do dziś domku, rozpoczęła się uczta weselna. Niewiele z niej pamiętam; było dużo jedzenia, goście pili wódkę, śpiewali..., chyba nie było kapeli ani tańców. Dzieci zajadały się czarnym piernikiem, przekładanym białą masą i popijały lemoniadę z krachli. Butelkę z porcelanowym korkiem na drucie trzeba było tak otworzyć, by huknęło.


Pod wieczór, kiedy weselnicy się popili i zaczęli przysypiać na stołach, nam też kazano iść spać. Nie był to najgorszy pomysł, bo spanie przygotowano na strychu, gdzie po zimie pozostało jeszcze sporo siana. Rano jedno z dzieci, bojąc się schodzić po drabinie, na skraju dachu między krokwią a płatwią zrobiło dużą kupę. Jedna z ciotek próbowała znaleźć winnego, ale kazano jej „dać spokój”.


        Następnego dnia od przedpołudnia trwały poprawiny, ale gości było mniej; jedli jakby z musu, do picia nie ciągnęło ich jak wczoraj. Niektórzy chcieli kwasu z ogórków albo z kapusty, bo ich bolała głowa… Za jakiś czas przyszło pocztą ślubne zdjęcie cioci Lusi; siedzi na nim sama na tle ściany z wielkim sercem w otoczeniu lilii; długa suknia odsłania czubek białego buta, z wianka spływa długi welon. Lewą ręką podtrzymuje ślubny bukiet, na który patrzy z czułością, jak na małe dziecko. W albumie nie zachowało się zdjęcie jej męża…

*


      Nie minął rok, a o Lusi mówi się, że będzie miała dziecko. Mój tata cieszy się, bo ma być chrzestnym; mama przygotowuje mnie i młodszą siostrę na kolejną uroczystość. Nagle listonosz przynosi telegram, że Lusia umarła i żeby przyjechać na pogrzeb za trzy dni. Znowu jesteśmy w domu Babki; w dużym pokoju leży trumna, a w niej piękna, młoda kobieta, w białej ślubnej sukni; te same buty, rękawiczki…

       Wokół stoją zapłakane moje ciotki, jest cicho, tylko Babka wydaje z siebie jakiś dziwny głos, ale oczy ma suche; nie zwróciła uwagi, żeśmy przyjechali… Potem przyszedł ksiądz, coś śpiewał po łacinie, pokropił zmarłą, a dwaj sąsiedzi podnieśli oparte o ścianę wieko trumny, by ją zamknąć. Wtedy Babka, która siedziała skulona, że jej nie było widać, rzuciła się na zmarłą córkę i zaczęła strasznie płakać;
Lusia, moja Lusia… krzyczała i nie pozwalała zamknąć trumny. Trwało dobrą chwilę, zanim mój ojciec i inni zdołali Babkę oderwać od zmarłej. Kiedy przybijano wieko, płakali już wszyscy; dzieci też.


Rok temu najmłodsza moja ciotka jechała do ślubu zdobnym wozem, teraz nieoszklony karawan wiózł ją na cmentarz. Konie szły powoli tak jak ludzie. Babkę półprzytomną z bólu prowadziło dwu mężczyzn; co chwilę przystawali, bo mdlała, a córki skrapiały jej twarz wodą. Ale najgorsze rozegrało się nad grobem; kiedy spuszczano trumnę.

     Babka o mało nie wskoczyła za nią do dołu, nie mogli jej utrzymać. Wyła jak zwierzę, aż nam po plecach przechodziły ciarki. Grabarze szybko uformowali kopczyk; wtedy uklękła, a potem położyła się na niego. Jak poczuła świeżą ziemię, wycie powoli przeszło w jęk. Wreszcie ucichła i pozwoliła się córkom prowadzić do domu.


Zamiast zostać z żałobnikami, poszła do stajni, usiadła na zydelku przy pysku krowy, którą wychowała od cielęcia. Powiedziała, tylko żeby jej dać spokój… Z rozmów przy stole wynikało, że ciotka Lusia umarła, bo się zakaziła ciążą, a mąż nie dał jej pieniędzy na lekarza. Wszyscy uznali, że śmierć matki i dziecka to jego wina; nie było go na stypie, nie ma go też ich wspólnego zdjęcia. Postawił jej ładny – jak na tamte czasy – nagrobek, który rzadko odwiedzam.

*


       Wszystko, co wyżej napisane, działo się siedemdziesiąt lat temu i pewnie nikt by się nie dowiedział o przypadku mojej ciotki Lusi, gdyby nie śmierć trzydziestoletniej kobiety w pszczyńskim szpitalu. Podobnie jak ona zaraziła się ciążą; zostawiła męża, kilkuletnią córeczkę i matkę, która spokojnie mówi, że tej śmierci nie odpuści… Młoda kobieta zmarła nie dlatego, że mąż nie dał jej pieniędzy na lekarza. Tylko dlatego, że znany w całej Polsce bezżenny mężczyzna uparł się, by kobiety rodziły wszystko, co w ich brzuchach wytworzy natura – chore, ułomne, bez czaszek, bez narządów, zdeformowane… Muszą to urodzić, bo najważniejszy jest chrzest, bez chrztu nikt nie wejdzie do Królestwa Niebieskiego…


Jednak mąż mojej najmłodszej ciotki jest w lepszej sytuacji niż ten stary człowiek. Pierwszy przyczynił się śmierci jednej kobiety, swojej żony; drugi może jeszcze doprowadzić do śmierci wielu, zupełnie nie znanych mu kobiet.

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE

Komentarze (0)

Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.

Wczytywanie komentarzy