Stanisław Łakos: historia ostatniego przewoźnika na Sanie

Opublikowano:
Autor:

Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Wiadomości Stanisław Łakos od ponad siedemdziesięciu lat mieszka na Białej Górze. W połowie lat pięćdziesiątych, przed wybudowaniem pierwszego mostu w tym miejscu, przewoził mieszkańców łódką na drugą stronę Sanu.

Krępy, niski mężczyzna o przenikliwym wzroku wychodzi mi naprzeciw. Kiedy spotykam się z panem Stanisławem w jego domu mieszczącym się przy końcu ulicy Modrzewiowej, aż trudno sobie wyobrazić, że jest on ostatnim strażnikiem Sanu. Że to właśnie on miał wpływ na rytm każdego dnia mieszkańców po drugiej stronie rzeki, tam, gdzie bije Królewskie Źródełko.

Na początku były kobyłki

- Na Białej Górze po wojnie znajdowało się niewiele ponad 20 domów - opowiada Stanisław Łakos. - Wpierw chodziliśmy hen aż na most Olchowski, żeby przejść na drugą stronę Sanu.

 Na początku lat 50. ludzie wpadli na pomysł zbudowania prowizorycznej przeprawy na tzw. kobyłkach. Taka przeprawa sprawdzała się jednak tylko wtedy, kiedy San miał niski stan wody.

 - Raz mieliśmy festyn i po kładce na tych kobyłkach szedł pijany, znana w Sanoku persona. Panie, jak długi runął do wody i się utopił. Od razu śledztwo, przesłuchania. Ha, a woda była po kolana wówczas.

Partia i łódka

Przyszedł w końcu odgórny nakaz, że dopóki nie będzie mostu, ludzie mają przeprawiać się łódką. Z sanockiego prezydium na Białą Górę z wizytą zawitali ludzie z magistratu w poszukiwaniu osoby, która podjęłaby się tego zadania. Znalazł się jeden, ale w trakcie przejazdu na drugi brzeg wyleciał z łódki. Miejscowi postawili wówczas na czternastoletniego niepozornego chłopaka.

 - Panie, papiery musieli mi podrobić, bo jako niepełnoletni nie mogłem wykonywać takiej pracy.

 Rano, w południe i po południu, Staszek woził ludzi z jednego brzegu na drugi. Był rok 1956. Do łódki mógł wziąć najwyżej 20 osób, nie więcej. Z urzędu wodnego z Leska dostał też wytyczne, że w czasie burz, gwałtownej ulewy, gdy woda osiągnie poziom ponad 2,70 metrów też nie wolno wypływać.

 - Było ciepłe, deszczowe lato. Panie, na szóstą rano ludzie już byli spóźnieni do pracy. W panice wszyscy zwalili się o jednym czasie. Na zegarku już szósta trzydzieści. Żadne argumenty do nich nie docierały. Nie mogłem ich wszystkich zabrać. To mi do łódki szturmem weszli. I z miejsca nabrała ona wody. Dobrze, że to przy brzegu się stało, i że woda ciepła...

 Za ten incydent Staszek dostał reprymendę z prezydium. Jedna pani podobno uprzejmie doniosła. Przy większej wodzie - opowiada - po ulewach, ale przy stanie wody nieprzekraczającej magicznej wartości 2,70 metrów odbijali od skał. Tam przy dzisiejszej drodze na Skansen. Płynęli wtedy do brzegu w okolicach dzisiejszego sklepu na skrzyżowaniu ulic Traugutta i Jana Pawła II.

 - Innym razem, panie, wezbrała się też duża woda. Często zdarzało się, że po prostu ryzykowałem. Nagle z krzykiem z łódki wyskoczyła starsza babka, i w moją stronę rzuciła - Ot, durak, ja nie pudu. I na bosaka na most Olchowski niemal pobiegła.

 Podobnych opowieści pan Stanisław zdradza bez liku. Upał, lato 1956. Ludzie lubili się bawić, jak zawsze. Łódkę więc wzięli i wypłynęli na środek rzeki, po czasie okazało się, że na mieliźnie utknęli. Młody przewoźnik nie miał wyjścia, musiał do nich wpław płynąć na ratunek.

Najdłuższy w Polsce

Wreszcie udało się połączyć dwa brzegi Sanu przy drodze na Białą Górę. W 1957 roku powstał pierwszy wiszący most.

 - Panie, ministry już z Warszawy miały przyjechać. Gdy wtem zebrała się burza. Trzeba wiedzieć, że pierwszy most nie posiadał odciągów. Przyszła duża woda, most stanął na sztorc, urwała się wieża i wszystko do wody runęło.

 Za drugim razem jednak się udało. Przy udziale mieszkańców Białej Góry, pracowników Autosanu, Sanockiego Kopalnictwa Naftowego w czynie społecznym postawiono most. Jak mówi pan Stanisław, bez żadnych dźwigów wybudowali wieże. Tylko przy pomocy rąk ludzkich. 15 sierpnia 1959 roku odbyło się uroczyste otwarcie. Pisały wówczas "Nowiny", (nr 197, s. 1), że oddany został najdłuższy most wiszący w Polsce. Tylko niestety nie ma żadnej wzmianki, ile miał on metrów. Pan Stanisław podpowiada, że 131.

 - Panie, ale ile przygód było przy budowie tego mostu. W trakcie zerwało się przęsło i trach do wody wpadło. Budowa stała dobry tydzień. Wzięli mnie z domu, jak stałem. Nie patrzyłem wtedy, że coś mi się może stać. Dałem nura i znalazłem elementy przęsła. Budowa mostu ruszyła dalej pełną parą.

Ludzie na moście

W momencie otwarcia mostu zbędne okazało się przewożenie ludzi. Ale pan Stanisław przydał się w innych okolicznościach. Jest czerwiec 1980 roku.

 - Woda się piętrzy, niesie kłody, zwalone drzewa. Takiej wody nigdy wcześniej ani później nie widziałem. Na wiszącym moście pełno ludzi. Krzyczę do nich, żeby uciekali, bo most nie wytrzyma naporu wody. Dopiero milicji udało się zmusić ich do opuszczenia. Ja miałem natomiast poprzecinać liny, żeby to, co niosła woda, nie rozwaliło doszczętnie mostu. Potem staraniem wielu ludzi udało się go naprawić.

 Stanisław Łakos z dumą pokazuje fragment elementu wspornika wieży pochodzącego z wiszącego mostu, który zachował sobie na pamiątkę, z tamtego feralnego czerwca 1980 roku.

 - San płynie przed siebie, ale San nigdy nie zapomina. Pamięta wszystkich tych, którzy się z nimi zmagali, razem z nim żyli i darzyli go szacunkiem - dodaje z zadumą.

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE