Kronikarz ulicy - Arkadiusz Andrejkow

Opublikowano:
Autor:

Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Wiadomości Oddech miasta, brudne, szare ulice, ciemne zaułki. Pejzaż blokowisk, światła nocą, szczęk puszki, odpadający tynk na murze... Każde miasto ma swojego kronikarza ulicy, ma go również miasto nad Sanem.

Trudno wyobrazić sobie streetartowca nieubranego w bluzę z kapturem, nieporuszającego się na deskorolce i niesłuchającego hip-hopowych bitów. Street art to poezja ulicy, to sposób życia i kultura, która rządzi się od lat swoimi prawami. Sanocki street art należy do Arkadiusza Andrejkowa, rocznik 1985, artysty wyznaczającego nowe trendy w miejskiej i pozamiejskiej przestrzeni.

Wyciągnij rękę, a chwycisz słońce

Choć kultura ulicy to zbiorowość, Arkadiusz Andrejkow należy do hermetycznych outsiderów, którego sztuka otwiera się w momencie realizacji. Fascynacja malowania w nietypowym miejscach, w ogóle fascynacja malarstwem zaczęła się u niego stosunkowo późno.
- W szkole podstawowej na zajęciach plastycznych byłem niewyróżniającym się uczniem  - mówi - dopiero w drugiej klasie szkoły średniej zaiskrzyło. Inspiracją stał się miesięcznik "Ślizg".

To na łamach tego czasopisma zapoznał się z kulturą grafficiarzy. Tych z Polski jak i całej Europy. Dużo znajdował prac, gdzie podstawową tematyką były malowane litery na biało lub w srebrze na ciemnym konturze.

- Nie miałem pojęcia, że każdy grafficiarz miał swój styl rozpoznawalny tylko dla pewnych kręgów. Że posługiwali się oni pseudonimami. Przez pierwsze kilka lat "na żywo" nie zetknąłem się z żadnym z nich.
Zaczynał, jak każdy w tej sztuce, pod osłoną nocy. Młody, chudy z głową pełną fantazji i z dźwiękami Magika, Molesty, Grammatika. Uczył się szybko i nie oglądał się wstecz.

- Czułem, że przynależę i tworzę część tej kultury. Nie robiłem nikomu krzywdy. Zawsze malowałem na starych, zniszczonych murach i pustostanach. Na początku robiłem mnóstwo szkiców, bo myślałem, że tak trzeba.
Pierwsze były litery, jak sam mówi, bez znaczenia. Z czasem przekonał się, że graffiti to nie tylko litery, ale coś znacznie więcej.

Nie ma takich słów, nie ma takich gestów

- Litery męczyły mnie, nie czułem tego - przyznaje.
Na początku lat dwutysięcznych sanocka kultura ulicy była w większym rozkwicie niż dzisiaj. Artysta wspomina, że niezależnie tworzyło może ośmiu, może dziewięciu chłopaków z puszką sprayu w rękach.

Z ulicy przeniósł się w szkolne mury. Tak trafił na edukację plastyczną sanockiej Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej. Ukończony dyplom pod kierunkiem profesora Stanisława Białogłowicza.
- Coraz bardziej przekonywałem się do portretów. Najpierw pod warsztat poszły rodzinne fotografie mamy i taty. Tak powstały dyplomowe "Sprawy rodzinne".

Koledzy i nauczyciele dziwili się, że Arek do zaliczenia przygotował obrazy na płótnie, a nie murale gdzieś w przestrzeni miejskiej. Jednak nie ogranicza się on tylko do murali, czasem, jak twierdzi, trzeba zamknąć się ze swoją sztuką w pracowni.

Cały reportaż Tomasza Majdosza o kronikarzu ulicy w aktualnym numerze Korso Gazeta Sanocka.

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE