Trudno wyobrazić sobie streetartowca nieubranego w bluzę z kapturem, nieporuszającego się na deskorolce i niesłuchającego hip-hopowych bitów. Street art to poezja ulicy, to sposób życia i kultura, która rządzi się od lat swoimi prawami. Sanocki street art należy do Arkadiusza Andrejkowa, rocznik 1985, artysty wyznaczającego nowe trendy w miejskiej i pozamiejskiej przestrzeni.
Wyciągnij rękę, a chwycisz słońce
Choć kultura ulicy to zbiorowość, Arkadiusz Andrejkow należy do hermetycznych outsiderów, którego sztuka otwiera się w momencie realizacji. Fascynacja malowania w nietypowym miejscach, w ogóle fascynacja malarstwem zaczęła się u niego stosunkowo późno.
- W szkole podstawowej na zajęciach plastycznych byłem niewyróżniającym się uczniem - mówi - dopiero w drugiej klasie szkoły średniej zaiskrzyło. Inspiracją stał się miesięcznik "Ślizg".
To na łamach tego czasopisma zapoznał się z kulturą grafficiarzy. Tych z Polski jak i całej Europy. Dużo znajdował prac, gdzie podstawową tematyką były malowane litery na biało lub w srebrze na ciemnym konturze.
- Nie miałem pojęcia, że każdy grafficiarz miał swój styl rozpoznawalny tylko dla pewnych kręgów. Że posługiwali się oni pseudonimami. Przez pierwsze kilka lat "na żywo" nie zetknąłem się z żadnym z nich.
Zaczynał, jak każdy w tej sztuce, pod osłoną nocy. Młody, chudy z głową pełną fantazji i z dźwiękami Magika, Molesty, Grammatika. Uczył się szybko i nie oglądał się wstecz.
- Czułem, że przynależę i tworzę część tej kultury. Nie robiłem nikomu krzywdy. Zawsze malowałem na starych, zniszczonych murach i pustostanach. Na początku robiłem mnóstwo szkiców, bo myślałem, że tak trzeba.
Pierwsze były litery, jak sam mówi, bez znaczenia. Z czasem przekonał się, że graffiti to nie tylko litery, ale coś znacznie więcej.
Nie ma takich słów, nie ma takich gestów
- Litery męczyły mnie, nie czułem tego - przyznaje.
Na początku lat dwutysięcznych sanocka kultura ulicy była w większym rozkwicie niż dzisiaj. Artysta wspomina, że niezależnie tworzyło może ośmiu, może dziewięciu chłopaków z puszką sprayu w rękach.
Z ulicy przeniósł się w szkolne mury. Tak trafił na edukację plastyczną sanockiej Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej. Ukończony dyplom pod kierunkiem profesora Stanisława Białogłowicza.
- Coraz bardziej przekonywałem się do portretów. Najpierw pod warsztat poszły rodzinne fotografie mamy i taty. Tak powstały dyplomowe "Sprawy rodzinne".
Koledzy i nauczyciele dziwili się, że Arek do zaliczenia przygotował obrazy na płótnie, a nie murale gdzieś w przestrzeni miejskiej. Jednak nie ogranicza się on tylko do murali, czasem, jak twierdzi, trzeba zamknąć się ze swoją sztuką w pracowni.
Cały reportaż Tomasza Majdosza o kronikarzu ulicy w aktualnym numerze Korso Gazeta Sanocka.