Nie prowadziłam badań socjologicznych, ale z moich obserwacji wynika, że nie jest to powszechny obyczaj. Oczywiście są miasta, które uroczyście świętują kilkusetletnie rocznice istnienia swej edukacyjnej placówki i są to zjazdy uczniów wszystkich lat, ale zwykle tu i tam organizuje się znacznie skromniejsze spotkania klasowe, które gromadzą absolwentów określonego rocznika.
Uwaga ta, zbyt ogólna i może krzywdząca inne miasta, nie dotyczy nas – sanoczan, bo my na apel, tych, którzy biorą na siebie organizacyjne trudy spotkań, meldujemy się nad wyraz chętnie. Toteż czerwcowe weekendy w Sanoku są pełne byłych maturzystów, absolwentów różnych szkół.
Nostalgia i sentymentalne wspomnienia na ogół dopadają ludzi już dojrzałych, kiedy stuknie im trochę latek. My z rocznika 1957 jesteśmy tego przykładem, bo zaczęliśmy spotykać się i odnawiać - po dwudziestu latach od matury - ściślejsze kontakty. Pierwszy uroczysty zjazd to czerwiec 1977 roku. Była to impreza wzruszająca i różna od typowych spotkań klasowych, bo zebraliśmy się w licznej grupie absolwentów Liceum Żeńskiego i Liceum Męskiego.
Związki mniej lub bardziej oficjalne między naszymi szkołami miały długą tradycję i to zarówno na poziomie profesorskim jak i uczniowskim.
Profesorowie parę lat uczyli w Liceum Męskim, potem przechodzili do Żeńskiego lub odwrotnie.
My – uczniowie - z kolei mieliśmy sporo wspólnych spraw: a to zbiorowe wyjście do kina (w październiku na filmy radzieckie), a to akademie "ku czci". W ciepłe majowe dni, przed rozpoczęciem lekcji panienki grzecznie dreptały do kościoła parafialnego, gdzie w przedsionku polecały figurze Matki Boskiej szkolne i inne ważne sprawy.
Po drugiej stronie ulicy maszerowali chłopcy, którzy do kościoła raczej nie zachodzili, postali, pooddychali świeżym powietrzem, a przy okazji obie grupy wymieniały ukradkowe spojrzenia i nieśmiałe uśmiechy. Zapewne te wędrówki miały więcej wspólnego z budzącą się sferą uczuć niż z pobożnością, ale nie nasz rocznik to wymyślił, taki zwyczaj panował od lat, a czy dalej tak jest – tego nie wiem.
Wspólnym dziełem uczniów i grona szkół były inscenizacje Antygony i Dziadów, o których pisałam wcześniej, tak więc wzajemne kontakty były bardzo bliskie.
Były też kontakty pozaszkolne i tu trochę problemów, a raczej problemików sprawiał nam ksiądz Lechowicz, który często przesiadywał na Kopcu Mickiewicza i przy pomocy lornetki kontrolował spacerujące nad Sanem pary.
Cały arykuł w aktualnym numerze Korso Gzeta Sanocka.